Myśl przewodnia

Wracamy zawsze do naszej pierwszej miłości
— Stanisław Jerzy Lec

Czyż nie jest właśnie tak? Czyż to nie nasza pierwsza miłość zawsze będzie tą jedyną, tą właściwą? Ilu z nas chciałoby, aby owa pierwsza miłość stała się jednocześnie ostatnią i nieśmiertelną... Dlatego chcę oddać się marzeniom, pokazać, jak piękna jest owa pierwsza miłość... Stworzę świat, gdzie nawet największy problem jest niczym, kiedy w grę wchodzą uczucia. A jak wiemy, uczucia są niebezpieczne, nie należy ich okazywać, ponieważ zawsze przegrywa ten, który pierwszy przełamie się i powie "kocham"...

środa, 27 sierpnia 2014

ROZDZIAŁ PIERWSZY — Powrót Romea

Wszystko mogło się zdarzyć, wiedział o tym. Jeden z jego współpracowników musiał wziąć wolne z powodu czegoś tak zwykłego jak biegunka. Gdy wrócił, na zwolnienie poszedł kolejny — zatruł się jedzeniem. Kolejnemu zmarła babcia wujka brata ciotecznego od strony matki. Wypadki chodziły po ludziach. Ostatecznie jego jedyna kobieta w drużynie musiała wziąć wolne, bo była w ciąży, a potem chciała zająć się dzieckiem. Zaklął szpetnie. Musiał znaleźć kogoś na zastępstwo, żeby prace nad książkami się nie posypały. Z racji iż Kate poinformowała go wcześniej, że będzie brała urlop, miał nieco czasu. Dlatego gdy pewnego dnia nie pojawiła się w pracy, wiedział, że to dzień, gdy pozna nowego podwładnego. Westchnął, po czym zaparzył sobie kawy. Herbata na pewno nie postawiłaby go na nogi tak skutecznie.


William

Ze wszystkich ludzi na pewno nie spodziewałem się Jego. Wiedziałem, że miał dojść ktoś nowy, oczywiście, przecież jako szef edytorów literatury musiałem orientować się, kto przewija się przez mój zespół, kto odchodzi, kto przychodzi. Chciałem mieć najlepszych ludzi w swojej drużynie, aby wyciągnąć wydawnictwo na szczyt literackiej hierarchii. Żałowałem, że Kate musiała odejść, jednak w duchu pozostała nadzieja pokładana w nowym — może miał okazać się o wiele lepszy od kobiety? Oczywiście uczucie umarło, gdy zobaczyłem nowego.
Po wymianie uprzejmości zabrałem się do pracy, jednocześnie patrząc na niego. Romeo... Zmienił się. Kiedyś był raczej cichym chłopakiem, ale nie lubił czytać. Zmuszał się do tego, gdy siedział ze mną w bibliotece. Co go popchnęło w stronę edycji? Sam Bóg raczył wiedzieć. Ułożyłem nogi pod biurkiem, a potem rozłożyłem przed sobą papiery, popijając kawą.
— Proszę pana! — usłyszałem spanikowany głos Dennisa, który wpadł do naszej części ogromnej przestrzeni; dyszał, jakby biegł przez całą firmę schodami.
— Co jest? — zapytałem, odchylając się na krześle.
Przystanął, oddychając chwilę, a potem wypalił:
— Niedobrze! Drukarnia żąda już całej historii pana Jonesa, ale Rudolph jeszcze nie dotarł z nią! Nie chcą w ogóle słuchać tłumaczeń! — Widać było, że panikował. Nie dziwiłem mu się.
— Leć do sprzedawców, niech oni coś wymyślą i udobruchają drukarnię. — Wstałem. — Meriweather, idziesz ze mną! — zarządziłem, zbierając się. Doskonale wiedziałem, że Rudolph nie dotrze na czas, ponieważ jeździł rowerem. Cholerny zdrowy tryb życia... Musiałem po niego jechać. Meriweather przynajmniej czegoś się dowie.
— Po co ja? — zapytał, jednak nie ociągał się.
— Po coś! — warknąłem.
Cholerne szczęście. Najpierw dostaję sierotę pod skrzydła, a potem drukarnia nie chce czekać na powieść jednego z naszych najlepszych autorów. Szlag by to trafił! Wiedziałem, że ten dzień nie może być dobry, po prostu wiedziałem. Nie chciałem jedynie wiedzieć, co się dalej zdarzy, zdecydowanie nie.
Szybko wyszedłem z budynku, a zaraz obok dotrzymywał mi kroku Meriweather (wolałem zachować dystans między nami i, w drodze wyjątku, zwracać się do niego po nazwisku). Chciałem skupić się na pracy, jednak nie potrafiłem. Mój umysł niezbyt skutecznie odpychał od siebie wspomnienia liceum, które przeżyliśmy niemal w całości razem. Trzy lata... Szlag by to! Bezwiednie zacisnąłem ręce w pięści.
— Wsiadaj! — warknąłem, otwierając drzwi samochodu.
Widziałem po jego minie, że ma coś na końcu języka, jednak powstrzymał się. W pokręcony sposób byłem mu za to wdzięczny, ponieważ miałem świadomość, iż wtedy nie wytrzymam i wyleję na niego całą swoją irytację oraz poddenerwowanie. Odpaliłem, po czym wyjechałem z parkingu.
— Zapnij się! — syknąłem w jego kierunku, po czym ruszyłem przed siebie. Jedną ręką wyjąłem telefon z kieszeni, urządzenie zaraz wylądowało między kolanami mężczyzny. — Wejdź w kontakty i wybierz Rudolpha Phillipsa — poleciłem. — Przedstaw się i spytaj, gdzie jest. Muszę wziąć od niego skrypt.
Usłyszałem ciche "Pieprz się", na które nie zareagowałem, ale Meriweather posłusznie zadzwonił do edytora. Jednym uchem rejestrowałem sygnał, a potem na przemian głos Rudolpha i Meriweathera. Odetchnąłem. Na szczęście nie był znów aż tak daleko. Drugim plusem było to, że ominął centrum. Przyspieszyłem, łamiąc przepisy.
— Jest...
— Wiem, gdzie jest — przerwałem mu, po czym, nie patrząc w jego stronę, wyciągnąłem rękę po telefon. Już po chwili poczułem charakterystyczny ciężar na dłoni. Schowałem komórkę do kieszeni płaszcza. — Otwórz okno, weźmiesz od niego wszystkie papiery.
Miałem tyle szczęścia, że nie komentował. Chyba widział, iż jestem po prostu cholernie zirytowany, więc wolał milczeć. Nie znałem odpowiedzi, jednak doceniałem ciszę oraz jego bezkonfliktowe spełnianie moich poleceń, chociaż mówiłem niezbyt przyjaznym tonem. Westchnąłem, po czym skręciłem ostro. Już widziałem Rudolpha, więc szybko nawróciłem.
Meriweather zabrał teczkę z opowieścią, a ja rzuciłem do pracownika:
— Wracaj. Mamy kupę roboty. — Rudolph skinął głową, po czym zaczął pedałować do wydawnictwa, natomiast ja ruszyłem z piskiem opon w kierunku drukarni. Mogłem się jedynie modlić o szczęście, żeby drukarze przyjęli tekst.
Wiedziałem, że to była gdzieś jedna czwarta drogi do sukcesu. Pierwszą przeszkodą miało stać się miasto — niestety musiałem udać się przez centrum, ponieważ tak było najszybciej. Piekielna drukarnia musiała wybudować się w miejscu, które najczęściej zawalały samochody, tworząc jeden ogromny korek. Zator na drodze sprawiał, iż kierowcy wybierali okrężną drogę, na jaką osobiście w tym momencie nie mogłem sobie pozwolić. Musiałem liczyć na cud. Drugą sprawą były pertraktacje z drukarnią, jednakże tu już polegałem na sprzedawcach. Widocznie musiałem znów dać telefon Meriweatherowi, żeby dowiedzieć się, jak poszły, co też niezwłocznie uczyniłem. Rzuciłem mu jeszcze tylko nazwisko, które miał wybrać z listy kontaktów, żeby przypadkiem nie dodzwonił się do Gilberta lub Trace'a. Po drukarni należało wrócić do pracy, zrobić porządek z resztą... Dopiero wtedy pozwolę sobie odetchnąć.
— Nikt nie odbiera — oświadczył Rom... Meriweather beznamiętnie, podając mi telefon.
Szybko na niego zerknąłem.
— Szlag! — Skręciłem mocno kierownicą, po czym zahamowałem gwałtownie. Pięknie. Korek jak się patrzy. Tyle dobrze, że nie był tak długi jak zwykle. Zaraz jednak spojrzałem na zegarek. — Och, kurwa...! — wyrwało mi się.
— Panie Crawford? — usłyszałem Meriweathera, który wyglądał, jakby miał się udusić samym wypowiedzeniem mojego nazwiska.
Potrząsnąłem głową, w ten sposób nakazując mu milczeć.
***
W drukarni mogli odetchnąć. Wcześniej Will nawrócił samochód, aby zaparkować w pierwszym lepszym miejscu, po czym pobiegli do ogromnego budynku. Przez nerwy Romeo musiał wrócić się do samochodu, gdy szef, zirytowany do granic, oświadczył mu, że zapomnieli teczki z powieścią. Teraz jednak wszystko zapowiadało się dobrze, takie przynajmniej miał wrażenie, skoro Crawford już nic nie mówił. Do tego ci z działu sprzedaży najwidoczniej załatwili za nich całą sprawę z drukarnią.
Poczuł wibracje telefonu w kieszeni, więc przeprosił, po czym odszedł kilka kroków. Na szczęście był to jedynie esemes, więc jego szef nie będzie miał okazji do podsłuchania — Romeo nie wiedział, jak traktować mężczyznę, który kiedyś był jego szkolną miłością. Niby przeszłość, jednak jego serce wciąż nie chciało zapomnieć, uparcie trwając przy swoim. Z westchnieniem odczytał esemesa: "Jak nowa praca? Wszystko z przeprowadzką załatwione? Byłeś już u ciotki?".
Westchnął. No tak. Ojciec nigdy w życiu by go nie zapytał, jak się czuje. Już dawno się przyzwyczaił, że był on raczej zamkniętym mężczyzną, dla którego liczyła się pozycja oraz ogólnie przyjęta rzeczywistość. Spojrzał na wysokiego, szczupłego mężczyznę, którego jednocześnie znał i nie. Jego szef. Westchnął ponownie. Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Z jednej strony nienawidził każdej sekundy, którą musiał spędzić z Crawfordem. Do tej pory pamiętał, jak chamsko zerwał z nim z powodu głupiego niedomówienia, nieporozumienia... Potrząsnął lekko głową, co mężczyzna skwitował uniesieniem brwi. Wzruszył na to ramionami. Nie miał mu nic do powiedzenia. W ogóle uznał, iż powinni zacząć od przeprosin z ust Williama. Romeo prychnął pod nosem. Wątpił, aby dumny mężczyzna w ogóle pomyślał o przeproszeniu go. Taki po prostu był. A raczej takim pamiętał go Meriweather. I tu zaczynała się druga strona medalu, ponieważ, jak by to ująć... Romeowi bardzo podobała się ta duma, wręcz arogancja. Dla niego oznaczała wyzwanie, które tak namiętnie kochał. Uwielbiał się sprawdzać, natomiast Will stanowił świetną nagrodę. Jakby to nie były wystarczające powody, dalej wydawał się Romeowi pociągający. Mówiąc prościej, leciał na niego, na wygląd.
Zaraz, co ja mówiłem sobie o tym, że po dziesięciu latach o nim zapomnę...?, zapytał siebie samego, wodząc wzrokiem bez celu po pomieszczeniu, byle tylko nie skupiać się na osobie Williama. Wiedział jedynie, że znów go chciał. Nawet na jedną noc. I tak aktualnie nikogo nie miał.
Wreszcie ich spojrzenia spotkały się, co sprawiło, że Romeo prychnął i odwrócił się tyłem. Nie zauważył przez to dziwnego uśmieszku, który wykrzywił usta Crawforda. Wyższy mężczyzna przypatrywał się ciału tego drugiego, a jego myśli krążyły wokół czasów licealnych. Wciąż nie pojmował, dlaczego z dnia na dzień Meriweather przestał się do niego odzywać, chociaż byli parą. To stanowiło dla niego zagadkę, o której przez lata chciał zapomnieć, lecz teraz wszystko do niego wróciło ze zdwojoną siłą. Uznał jednak, że na razie nie musi wiedzieć — przecież prędzej czy później i tak dojdzie do konfrontacji między nimi (miał wręcz stuprocentową pewność ze względu na masę niedomówień), a wtedy użyje przeciwko Meriweatherowi wszystkie asy, jakie tylko posiadał. Zdawał sobie sprawę, iż ich charaktery nie pozwolą im zostawić przeszłości samopas.
Po kolejnych minutach czekania, gdy obaj zaczęli się irytować na drukarnię, łaskawie pojawił się mężczyzna, który przyjął od Crawforda teczkę. Po krótkiej wymianie uprzejmości mogli wyjść z przybytku. Romeo odetchnął. Wolał nie spędzać większej ilości czasu z mężczyzną, który uparcie milczał. To było jak jakiś popieprzony konkurs — skoro szef się nie odzywał, on również nie miał zamiaru wydać z siebie choćby jednego dźwięku.
***
W biurze każdy zabrał się do swojej roboty. Nadszedł jednak czas, aby William wyjaśnił nowemu, na czym będzie polegała jego praca, a potem wypadałoby mu kogoś przydzielić, aby zobaczyć, jak sobie poradzi. Zdumiał się, kiedy usłyszał, że to nie jest jego pierwszy raz w edycji. Nigdy nie sądził, żeby Romeo pałał jakąś szczególną miłością do książek, ale skoro jednak już aktywnie działał w ich biznesie, Crawford był zadowolony z jego doświadczenia. Tym bardziej że nie musiał poświęcać cennego czasu na uczenie go wszystkiego od podstaw.
Wstał od biurka, wzdychając, po czym spytał swojej drużyny:
— Ktoś chce kawy?
Oczywiście wszyscy chcieli, więc zgarnął Dennisa ze sobą, aby mężczyzna pomógł mu przynieść potem wszystkie kubki. Will oparł się biodrem o stolik w małej kuchni. Na stoliku stał czajnik elektryczny, który już gotował wodę.
— Eee, szefie...? — zagaił niepewnie Dennis.
Uniósł wzrok na podwładnego, unosząc brew. Splótł ręce na piersi. Mężczyzna, wedle jego czujnego oka, wyglądał na dosyć poddenerwowanego, niespokojnego, o czym świadczyłoby ciągłe wyłamywanie palców.
— Jest taka sprawa... Chciałbym wziąć urlop na tydzień. Na ten tydzień — uściślił, patrząc w bok.
— Rozumiem — rzucił jedynie Will, po czym zaczął zalewać kubki z kawą wrzątkiem, kiedy woda się zagotowała.
Dennis uniósł na niego wzrok.
— Mogę? Naprawdę? — podekscytował się. Chciał wyjechać z żoną w Alpy, skoro była dopiero w trzecim miesiącu ciąży i jeszcze mogła się normalnie ruszać. Przecież lekarz wyraźnie orzekł, iż była to ciąża bliźniacza, więc Dennis nie wyobrażał sobie, jak duży brzuch jego małżonka będzie mieć.
— Tego nie powiedziałem — stwierdził chłodno Will. Entuzjazm podwładnego oklapł. — Poczekaj z tym do końca miesiąca — dodał zaraz, zastanawiając się. — Na razie mamy masę terminów, których nie możemy przekroczyć. Sam dobrze o tym wiesz.
Pokiwał głową, po czym zanieśli kubki do biura.
William, chociaż miał jeszcze mnóstwo pracy, nie potrafił się powstrzymać od dosyć częstego zerkania na ręce Meriweathera. Skoro był nowy, szef mu nie ufał. Nie chodziło o kradzieże, ale o jakość pracy. Dobrze, mógł już pracować w wydawnictwie przy edytowaniu książek, jednak Crawford stawiał na jakość, a nie ilość. Ilość była ważna jedynie w przypadku ostatecznego terminu, jeśli chodziło o druk, oraz sprzedaż.
Musiał przyznać, a zrobił to naprawdę niechętnie, iż Meriweather się sprawdzał. Pierwszego dnia wyrobił około sto dwadzieścia procent normy. Nie pochwalił go, to oczywiste, nie miał zamiaru. Powiedzmy, iż miał mieszane uczucia co do mężczyzny przez ich wspólną przeszłość. Choć doskonale wiedział, że nie powinien mieszać spraw prywatnych ze służbowymi, nie potrafił się powstrzymać.
— Chłopcy, na dziś to wszystko — powiedział, wstając. Panie sprzątające już dawno opuściły budynek, pogasiły światła, zostawiając im małe lampki. — To był naprawdę męczący dzień, jednak spisaliście się świetnie.
— Dzięki, szefie.
— Dziękujemy panu, dobranoc.
— Bo pan nas pilnuje! — zaśmiał się jeden z ich ekipy, a reszta mu zawtórowała.
Uśmiechnął się. Wiedział, że na swoją drużynę zawsze mógł liczyć. Cieszyła go owa świadomość. Miał pewność, iż cokolwiek by się stało, oni zawsze będą z nim. Wyjątek stanowiły jedynie urlopy oraz przymusowe odejścia związane z życiem prywatnym. Wzrok Willa prześlizgnął się po odchodzących mężczyznach, aby spocząć na Meriweatherze.
— Ty nie idziesz, Meriweather?
— Podziękuję — usłyszał w odpowiedzi nieprzyjaźnie brzmiący głos, jednak mężczyzna wstał, a potem zaczął się ubierać.
Crawford opatulił się mocniej szalikiem, po czym poczekał na Meriweathera. Romeo zbierał się tak, jakby nigdzie mu się nie spieszyło, chociaż było grubo po dziesiątej wieczorem.
— W którą stronę?
— W przeciwną.
— Meriweather...
— Co?
Obaj przystanęli na środku holu wejściowego, patrząc się na siebie. Wzrok Willa był badawczy, natomiast Romeo zły. Wszystko przez zmęczenie oraz traktowanie go przez resztę jak niedorozwiniętego dzieciaka, który urodził się wczoraj.
— Można wiedzieć, co odpieprzasz?
— To był bardzo długi dzień, proszę pana, więc chciałbym odpocząć — wycedził. Był już tak zmęczony, że walnąłby się na podłodze, a on jeszcze chciał sobie uciąć z nim pogawędkę... Świetnie.
Pokiwał w zrozumieniu głową.
— Odwiozę cię — zaoferował się, po czym, w zupełności ignorując sprzeciwy Meriweathera, zaciągnął go do samochodu. — Cholera, Romeo! — wybuchł, zapominając o postanowieniu.
— Will...? — wypowiedział niepewnie zszokowany mężczyzna; zauważył, jak starannie przełożony unika jego imienia, więc teraz zdumiał się. Poza tym to przywołało niepotrzebne wspomnienia, gdy młody Crawford się irytował na niego, a wtedy Romeo grał niewiniątko.
Spojrzał na niego, a chwilę później potrząsnął głową, kończąc temat.
— To gdzie mieszkasz?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz